Irena Lasota
20.11.2015

 

W starych dobrych czasach nie było internetu i telewizji, rozgłośni radiowych było niewiele, a i gazet mniej. Nasz dostęp do idiotyzmów i bzdur był zatem znacznie ograniczony.

Po zamachu w Paryżu zaczął się cyrk. Media prześcigały się w przekazywaniu zdumiewających newsów: a to prezydent Ugandy lub premier Bahamów wyrazili ubolewanie, a to sekretarz generalny ONZ powiedział, że trzeba coś w tej sprawie zrobić. Wszędzie było słychać Marsyliankę, której nawet wielbiciele filmu „Casablanka” zaczęli mieć już dosyć.

Ale najgorsi byli eksperci i politycy. Ekspertem jest dziś każdy. I w dziedzinie polityki, i kosmosu, i medycyny. Wystarczy mieć własne zdanie. Znajomy lekarz się skarżył, że od czasu, gdy powstał internet, pacjenci przychodzą do niego głównie po to, żeby go poinformować, na co chorują i jakie lekarstwa ma im zapisać. Tak samo jest z polityką. A ja przeżywam męki. Po to uczyłam się tyle lat, zdawałam egzaminy, czytałam Platona, Bernarda Lewisa, Kissingera, aby teraz wysłuchiwać „mędrców” nieznających geografii, historii, socjologii czy nawet religii?

Mędrcy eksperci przyczepili się ostatnio do brukselskiej dzielnicy Molenbeek, z której prawdopodobnie pochodzi kilku terrorystów. Dzielnica jest zamieszkana w większości przez muzułmanów i panuje w niej duże bezrobocie, co ma tłumaczyć skłonność do terroryzmu. Nieważne dla mędrców, że takich dzielnic jest w Europie kilkadziesiąt i że mieszka w nich kilka milionów ludzi. Oni wiedzą i tłumaczą, dlaczego właśnie Molenbeek.

Nie zawsze jednak tak logicznie da się wytłumaczyć, skąd biorą się terroryści. Weźmy na przykład galicyjskie miasteczko Podwołoczyska (dziś na Ukrainie). Czy ktoś próbował wyjaśnić, dlaczego właśnie w nim urodziło się i wychowało na przełomie XIX i XX wieku sześciu wybitnych terrorystów, agentów GRU i NKWD, między nimi sowiecki szpieg na Zachodzie Ignacy Reiss czy Walter Krywicki, autor książki „Byłem agentem Stalina”? Podobnych miasteczek były dziesiątki w Galicji i pod zaborem rosyjskim, ale tylko z Podwołoczysk pochodziło tylu terrorystów. Przy tym niewielkim miasteczku Molebeek to statystyczna pestka.

O terrorystach z Paryża mówiono po francusku „Français” lub „Belge”, a po angielsku „French nationals”. A w Polsce pokładano się ze śmiechu: „Abdelhamid Abaaoud, cha, cha, chi, chi, też mi Belg, Salah Abdeslam, ale sobie Francuza znaleźli…”

30 lat temu w artykule „Asymetria” (o stosunkach polsko-żydowskich) Jakub Karpiński pisał: „Ameryka nie odrzuca osób o nazwisku Brzeziński czy Kissinger, we Francji nie uważa się, by Poniatowski lub [kardynał] Lustiger nie byli Francuzami. W Polsce zaś nie zawsze jest oczywiste, że ktoś może powiedzieć: »nazywam się Izaak Goldman, jestem Polakiem«, bez narażenia się na sprzeciw lub (co często gorsze) na uśmiech. Polak może nazywać się Ingarden, de Virion lub Tischner”.

Tak się składa, że Francuzi mają inne rozumienie narodowości niż Polacy, i Polacy powinni przynajmniej zdawać sobie z tego sprawę.

Dziś nawet przyjezdny do Polski nie powinien mieć na imię Sharif, Hassan czy Aziz, bo na pewno jest Syryjczykiem, który tu będzie bałamucił nasze baby i wysadzał nas w powietrze. Eksperci bardzo się przejęli syryjskim paszportem znalezionym przy jednym martwym zamachowcu. Grecy natychmiast oznajmili, że właśnie ten Ahmad al-Mohammad zostawił u nich odciski palców, a potem się okazało, że paszportów na to nazwisko jest co najmniej dwa, możliwe jest też, że prawdziwy właściciel jednego (lub obu) dokumentów zginął kilka miesięcy temu…

Każdy znany nam już terrorysta z Paryża i tak może przyjechać swobodnie do Polski bez paszportu. Polska powinna więc wypowiedzieć porozumienie z Schengen i wprowadzić wizy wydawane tylko na nazwiska swojsko brzmiące. I oczywiście zostawić otwartą granicę z Rosją przy obwodzie kaliningradzkim. Bo czy ktoś kiedyś słyszał o rosyjskich terrorystach?