By Irena Lasota,  19.06.2015

Dyskusja o możliwości przyjęcia w Polsce uchodźców wzbudziła niesłychanie wysokie fale emocji. Jak często się zdarza, słychać kakofonię poglądów, nie zawsze na tym samym poziomie i nie zawsze odnoszących się do tych samych problemów.

Problem pierwszy to pytanie, czy Polska może sobie pozwolić na przyjęcie uchodźców. Czy stać na to budżet państwa? Unia Europejska, która próbuje od dłuższego czasu rozwiązać, choćby prowizorycznie, problem uchodźców przybywających z Afryki i Bliskiego Wschodu, przydziela na każdego uchodźcę ponad 5 tys. euro rocznie, które oczywiście nie idą do uchodźcy, ale do kasy państwa. Dodatkowo można dostać pieniądze z różnych organów ONZ, od bogatszych państw i różnych organizacji.

Odwiedzając nieliczne ośrodki dla uchodźców w Polsce, widziałam panującą tam biedę i zakładam, że nawet jeśli nikt tych pieniędzy bezpośrednio nie wykrada, to z jednego uchodźcy można wyżywić co najmniej jednego urzędnika. A jak wynika z raportów MSZ, Polska w 2013 roku przeznaczyła na oficjalną pomoc rozwojową (ODA) 1,478 mld złotych. Gdyby jeden promil z tego poszedł na przyjęcie i integrację uchodźców, byłoby już nadzwyczajnie, ale wiemy, ze pieniądze „rozwojowe” lubią przechodzić przez jak najwięcej organizacji, żeby i dawcy coś z tego mieli.

Problem drugi: co robić z uchodźcami? Jest na to kilka sposobów. Najłatwiejszy to przyjąć ich jak najwięcej, wziąć na nich jak najwięcej pieniędzy, poupychać w starych szkołach i byłych hotelach robotniczych, karmić ich byle czym i dać im jak najszybciej papiery, które im pozwolą uciec z Polski do jakiegoś bardziej gościnnego kraju. Z wyjątkiem szybkiego wydawania dokumentów jest to jeden z preferowanych do tej pory sposobów.

Na drugim krańcu możliwości jest próba integracji uchodźców z pomocą gościnnych społeczności lokalnych, organizacji pozarządowych, parafii czy po prostu ludzi. Polacy mają w tym olbrzymie doświadczenie, chociaż bardziej jako biorcy niż dawcy. Po wprowadzeniu stanu wojennego w 1981 roku Europa Zachodnia i USA otwierały ramiona dla dziesiątków tysięcy Polaków, nie pytając ich ani o ich wyznanie, ani ich poglądy polityczne. W Polsce inicjatywy pomocy uchodźcom, programy integracyjne są nie tylko możliwe, ale istnieją i mobilizują ludzi z najróżniejszych środowisk. Najlepszym znanym mi przykładem jest Centrum Wolontariatu w Lublinie.

Ostatnio Fundacja Estera wywalczyła (z trudem) zgodę na przyjęcie w Polsce 60 rodzin z Syrii. Fundacja, a w pierwszej kolejności pani Miriam Shaded, zdobyła już pieniądze na zaproszenie ponad 1500 osób.

W związku z tym pojawił się problem trzeci: kogo można lub trzeba przyjmować? Na początku zerwała się burza protestów, że jeśli Polska zastosuje się do propozycji UE i przyjmie do trzech tysięcy uchodźców, to oznacza to islamizację Polski, zagrożenie dla chrześcijańskich tradycji i właściwie Finis Poloniae. Ale gdy Fundacja Estera zaczęła apelować o pomoc prześladowanym chrześcijanom z Syrii, podniosły się głosy, wśród nich jednego z najbardziej aroganckich arbitrów moralności polskiego dziennikarstwa, że to skandal, żeby wybierać uchodźców wedle ich wyznania, że to niemoralne, nieetyczne i niepraworządne.

Moje zdanie tu jest bardzo proste: pomagać, pomagać, pomagać. Jeśli już są ludzie, którzy chcą zadbać o chrześcijan, to czemu nie. Inna organizacja może chcieć przyjmować sieroty, inna rolników, gejów czy albinosów, a jeszcze inna na przykład birmańskich Rohingjów czy Palestyńczyków. To państwo ma być raczej bezstronne, ale organizacje humanitarne mają prawo wybierać, komu chcą pomóc. Póki są prześladowani i ci, którzy im chcą pomóc, nie należy im przeszkadzać. Jedna mała organizacja nie jest w stanie zrobić tego, czego i tak nie potrafią zrobić wielkie i bogate organizacje międzynarodowe, ale może zrobić coś.

I na koniec: co z przyjmowania uchodźców mogą mieć Polacy? Już nie mówię o wyludnieniu Polski, o braku ludzi pracujących na roli, bo mówimy przecież tylko o kilkuset czy najwyżej kilku tysiącach osób, które tu nic nie zmienią. Ale uśmiechnięte twarze ochotników z Centrum Wolontariatu w Lublinie przekonują mnie, że nie tylko prawdziwa jest maksyma o radości z pomagania innemu, ale i potwierdzają się doświadczenia neuropsychologiczne, które pokazują, że u (niektórych) ludzi pomaganie komuś innemu stymuluje część mózgu odpowiedzialną za przyjemności i rozkosze.